”Hej, me Bałtyckie Morze …”
W drugiej połowie lipca tego roku, pod banderą naszego Yacht Klubu Polonia Skandynawia, razem z moją żona Bożeną i naszą łódką ”Femman” wzięliśmy udział w dorocznej eskadrze ”na drugi brzeg” – do Polski. W wymiarze klubowym był to już ósmy czy dziewiąty rejs , mój piąty ale dla Bożeny pierwszy. Było nas w tym roku mniej – tylko 9 jachtów (rok temu 30). Zebraliśmy się wieczorem, w niedzielę, 16-go lipca w szwedzkim porcie Falsterbo, z którego wychodzi się na Bałtyk. My wyszliśmy z naszego portu Lomma o 11:45. Wprawdzie zgodnie z nie najlepszą prognozą, którą moja świeżo formowana żeglarka skomentowała ”.. no, to co, … to przecież część przygody”, faktycznie , wiatr mieliśmy ”w mordę” i deszcz i … do przyjemności żeglowania było dość daleko . Po jakiś 2 godzinach wiaterek urósł do silnego wiatru, a że był wciąż ”w mordę” i wypiętrzył fale gdzieś do 2 metrów, to z ust mojej optymistycznie nastawionej małżonki usłyszałem klątwy i epitety jakimi chyba darzą rodzaj męski trudno rodzące obiekty naszego uwielbienia. Dotarliśmy jednak do Falsterbo, oczywiście na silniku, bez większych problemów i nastroje niemal natychmiast znowu zakipiały pogodą (ducha) w oczekiwaniu miłego rejsu i przygody . I tak rzeczywiście już było .
Wyszliśmy z Falsterbo w poniedziałek, o 6-tej rano ze słońcem i wiatrem w burtę (połówka) . Dość silnym ale przy słabym płynie się słabo. Tyle, że boczna fala jest trochę męcząca. Szliśmy w 6 załóg – Andreas (komandor), Krzysio, 3 łódki szwedzkie – Adrian, Per i Björn , no i my . Gdzieś o 16-tej zacumowaliśmy w Sassnitz. Dusz, że tak ”spolszczę”, piwko, krótka odprawa komandorska i …”do jutra”.
Wtorek – trasę Sassnitz – Świnoujście zrobiliśmy w 8 godzin. Nieźle. Aklimatyzacja i szukanie sposobów na komary. Okazało się, że olejek do ciast – waniliowy – też działa. Wykupiliśmy wszystko. Acha, mamy już Henia. Siódmy.
Środa – zajęcia w podgrupach a wieczorem grill w zaprzyjaźnionym świnoujskim klubie żeglarskim ”Cztery Wiatry”. Śpiewanie i wzmacnianie więzi. Pięknie!
Czwartek – dochodzą Jacki i Stasie i już w komplecie idziemy do Wolina. Na silnikach – wiatr słaby i na Zalewie Szczecińskim toru się trzeba trzymać bo płytko. Wieczór ”spokojny” – odpoczywamy.
Piątek – przed południem kajaki. Andreas byą umówiony na spływ z jakimś dzidziusiem ale ten się nam nie urzeczywistnił. W kłopocie pomógł nam, też już zaprzyjaźniony, klub żeglarski w Wolinie, udostępniając nam własne kajaki. No i popłynęliśmy sobie ”padlując” po Dziwnej i trochę po Zalewie Kamieńskim. No co, znowu pięknie! Wieczór to jeden z powodów cumowania w Wolinie – Picnic Country w Sulominie. 5 minut taryfą. Duża scena i mała scena i muzyka (nie zawsze) country i masa kowbojów i indian (my też w kapeluszach) i atmosfera do przeżywania tylko na takich imprezach.
Sobota – zajęcia w podgrupach a wieczorem …. nasz wieczór – klubowy. Śpiewanie i smakowanie przyjemności “bycia” tu i teraz.
Niedziela – kłaniamy się Wolinowi i …. Do Szczecina. Warunki są jakie są, więc …. znowu na silnikach. W Szczecinie jesteśmy po południu i tenże Szczecin, przez innych kochany, mnie jakoś kolejny raz nie zachwycił. Poczynając od pięknej restauracji w Starej Rzeźni, gdzie czekaliśmy na obiad ze 2 godziny, po całą resztę. Rekompensowała to wszakże z nawiązką nasza, rejsowa atmosfera i rozjaśniające słabą aurę uśmiechy na wszystkich facjatach.
Wtorek – zaczyna się kierunek ”do domu”. Pożegnaliśmy Szczecin kolo 12-tej i jakieś 2 godziny później przekazał nam radiem Andreas, który wyszedł wcześniej, że na Zalewie mocno wieje. I, kurcze blade, wiało! Później dowiedzieliśmy się, że to było 6-7 w skali Beauforta. Ale było fajnie. Szybko, mokro i wesoło. Raz trochę mi dusza zdrętwiała, kiedy na wysokości Trzebieży, mając z tyłu “grubasa” i z przodu “grubasa” – dwa spore statki, którym, żeby nie dać się wziąć między burty, zmuszony byłem uciekać do krawędzi toru i ….zaszurałem kilem po dnie. Było to kilka trudnych sekund ale udało mi się szybko odskoczyć i dalej już było super.
Środa i czwartek – Świnoujście – zajęcia w podgrupach.
Piątek – po paru rozmowach z przyjaciółmi, sprawdzeniu pogody, moja “kapitan” mówi – jedźmy do domu. No, to w główkach portu w Śwonoujściu byliśmy o 15-tej z kursem na dom ….. UWAGA – bez zawijania do Sassnitz. Wiało nam i tak miało wiać – sympatycznie – 6-8 m/sek najpierw “w połówce a później nawet baksztag” I ….. prawie tak było… . Tyle, że ta “połówka” trzymała nas do samego Falsterbo, tego pierwszego portu w Szwecji, ale za to z siłą dochodzącą w porywach do 16-17 m/sek . Szliśmy bardzo szybko ale rzucani wysoką, boczną falą. Chłodno, ba, zimno też faktycznie było i poubierani w “trzy gumki” mieliśmy sporo zawodów żeby oddać czego normalnie, po jakimś czasie, jest za dużo. Mnie było łatwiej, ale ta moja żeglarka z majtkami w połowie “dystansu” lądowała niekoniecznie tam gdzie chciała. Bardzo jej współczułem i bardzo ja podziwiałem bo nie wydała wtedy nawet jednego jęku. Obawiałem się jednak, że to będzie koniec tego rozdziału naszego życia. Siniaków dostała do gojenia się na ładnych parę (tygo)dni . ALE ……
Sobota – po przejściu kanału w Falsterbo o 9-ej, z pięknym baksztagiem (wiatr od rufy lekko z boku), po bardzo szybkim przelocie, cumujemy w macierzystym porcie Lomma o 12-tej. I zamiast oczekiwanych słów typu :”było, minęło, ale to ostatni raz i nigdy więcej ..” słyszę PLANY NA PRZYSZŁOŚĆ . Z tym, że “to trzeba zmienić a tamto poprawić ….”. No, kurcze blade ….. wyobrażacie sobie ?
Z żeglarskim pozdrowieniem,
Paweł Hofman