„Hej, me Bałtyckie Morze …. ”  !  No właśnie, zawołanie, zaśpiew znowu ten sam ale co innego można tu wymyśleć ?    To przecież jedyne co ciśnie się na usta.    I pewnie za rok i pewnie  pare lat do przodu (oby jak najdlużej) będziemy  powtarzać tą frazę, kłaniając się sinym falom  NASZEGO  MORZA .

 

REJS  (eskader  –  po tutejszemu)  –  2018.  A w tym roku  wkomponowany  w obchody 100-lecia odzyskania niepodległości  przez Polskę.  

 

Zgodnie z planem,  15 lipca w poludnie, oddaliśmy cumy wypływając z naszej mariny w Lomma, kierując się na zbiórke w Falsterbo  –  najbardziej w Szwecji na poludnie wysuniętym porciku, z którego następnego ranka – o godz. 7,00  –  wyszliśmy na Bałtyk.    Było nas tutaj 14 jachtów  –  komandor naszego klubu  –  Andreas Henriksson na „Xalocu” i my z Bodzią  na „Femman”  („polskie”)  oraz 12 lódek szwedzkich.     10 innych zalóg  płynęło troche inaczej , ale za to wszyscy z punktem zbornym  w Kołobrzegu.     Moja „kapitanowa”, wybujana, wytargana i wytrzaskana w ubiegłorocznym, jej właściwie pierwszym wtedy  „konakcie” z Neptunem,  teraz po prostu sobie pomieszkiwała na tych kilku metrach kiwającej się podlogi/pokładzie.   Choć czasem wciąż dalekie to było od miłego hamakowania.   Ale „otem potem”.   Bo miło zapowiadający się ciąg planowanych przyjemności  już w Ystad zgrzytnął nam przykrą  „nieprzewidywalnością”.    No wlaśnie,  bo kolejnym celem po rozpoczęciu rejsu  było Ystad, później dwa postoje na Bornholmie – Tejn i Nexö – i dalej, na drugą stronę do Kolobrzegu na trzy (wyszedł cztero) dniowy „szał”  klubowy.   Plan planem a życie ….. jak zwykle.    Wiec po zacumowaniu  w  Ystad  w poniedziałek  16-go  lipca, po sympatycznym przebiegu, w upale, którego my też doświadczyliśmy, po kąpielach w słonej wodzie i słodkiej (niektórzy bez prysznica nie dają rady), dowiadujemy się, że   Jan  z „Marmai”  wskakując do wody „na glówkę” wyłuskał sobie prawy bark na odwrotną stronę.  Na szczęście,  Terenia, nasza mimo woli etatowa pani doktor, wepchnęła mu to g…  na swoje miejsce  i  choć troche w zmniejszonym wymiarze, funkcjonował nasz szwedzki Jaś  jako-tako.    Do czasu zresztą  ale  o tym później.   No, to był wszakże dopiero początek postoju w Ystad i  ciąg dalszy, niestety, nastąpił.    Tommy,  mój od paru lat  sąsiad  przy kei,  od trzech sezonów planujący udział w naszym rejsie,  kiedy wreszcie udało mu się  wszystko pospinać i płynąć z nami,  gdzieś około 19-tej zameldował nam, że elektryka mu wysiadła i nie śmie jechać dalej.    Jasne!  Niech to  szlag!  Niestety.  Wszyscy mądrzy sypali radami ale ….  Tommy odpadł.  Pierwszy.  To był poniedzialek.   Bo przy dziędobrowaniu na kei we wtorek, koło 6:30,  z papierosem w kąciku ust, w nieodłącznym kapeluszu nad bardzo spokojną twarzą, podchodzi do na Lasse, samotnie płynący na największym w eskadrze, stalowym, przez siebie wykonanym 44-stopowym jachcie „Venus”  i  bez żadnych emocji powiada – u mnie się pali (!!!).  Jak to, „się pali?”  wrzeszczymy.  I nie gasisz ?!   Odłączyłem wszystko co się dało, mówi  Lasse,  a dym jest tak trujący ….  No.   I Lasse ze swoją „Venus”  też  został  w  Ystad.  Przykrości nie było dna.    Końca zresztą też nie bo „ciąg dalszy” nastąpił.    U nas  –  na „Femman” .   Z Ystad wychodziliśmy różnie.   Parę jednostek o 7-ej  a  reszta ok. 8-ej rano.    W tej drugiej grupie, oprócz „Xaloca”  Andreasa  i  |Karamela” („Cukierka”)  z  Lasse-trębaczem i jego żoną  Caritą,  byliśmy także my na naszej „Piątce”  („Femman”).   … I  jakieś trzy kwadranse po wyjściu z Ystad, moje wyczulone w ostanich paru tygodniach ucho (wskutek w końcu wygranej walki z systemem chłodzenia silnika wodą zaburtową) przestało słyszeć  charakterystyczny bulgot wyrzucanej na zewnątrz wody.  I w tym samym niemalże  momencie słyszę z dołu alarmujący okrzyk mojej „oficerki”  –  Paweł,  tu się kopci !  No!   Oszczędzę tu opisu  i treści  moich myśli …..  Po chwili, kiedy wróciła zdolność myślenia, przypomniały mi się wskazówki zaprzyjaźnionego mechanika,  żeby sprawdzić  też  rury i węże „wydechu”.  Cenne  i  SKUTECZNE  wskazówki.  Trzeba to było wszakże jakoś przeprowadzić.   I tu Neptun okazał nam swoją pobłażliwość  –  nie wiało i nie kołysało .    Po naradzie „na  radiu”  Andreas zawrócił „Xaloca”  i  po przerzuceniu na nasz pokład swojego załoganta –  Darusia –   wziął nas na hol i ciągnął „na sznurku”  jakieś półtorej  godziny.   W tym czasie „Karamel”  (Cukierek)  asekurował nas, dając uspokajające poczucie bliskiej, w razie czego, pomocy.   Z Darkiem przy sterze, wlazłem tam, gdzie ….  no  …. ok,  poszło.     Darek  został już z nami  i  o  absolutnie własnych siłach  poszliśmy już dalej  na  Bornholm.

 

Do Tejn weszliśmy jakoś koło 17-18-ej.   Mały, z zasyfioną wodą porcik,  ale za to z sympatycznym  bosmanem.      Tu dolączył do nas  Tord z Julitą  na „Biance”.   Też nasi przesympatyczni  „weterani”.

 

Z Tejn przeszliśmy do Nexö , zaliczając kolejny dzień bez większych emocji.     Co prawda,  wybujała nas trochę dziwnie wysoka fala  przy właściwie bezwietrznej pogodzie.   Jakoś, cholera,  „przyfalowała się” ze wschodu.  Musiało tam wcześniej nieźle wiać.

No dobrze.  Wieczór w Nexö  bez szaleństw.  Jesteśmy przecież w drodze.   Umawiamy się – wychodzimy jutro o 7-ej.  To najdłuższy w drodze do Kołobrzegu kawałek wspólnego pływania.   No.  Ok 6:15  idę  nadbrzeżem do „Karamelka” i „Xaloca” , bo Andreas i Carita obiecali mi pomoc w odejściu (trochę słabo stałem)  i  z  nieprzyjemnym przeczuciem widze Andreasa przy „Biance”  z …. francuzem w garści !  Szlag!   Okazało się, że mają przeciek  gdzieś w okolicy kila !     Owszem, Carita pomogła mi w odejściu ale  Lasse nie odważył się płynąć dalej.   Żal, żal, żal !  Żal wszystkiego co piękne i co nie wychodzi,   ale oprócz tego,  Lasse to muzyk, trębacz, na którego bardzo liczyliśmy.   Trudno.   Los tak chciał.   

Przy dość słabym wietrze, więc z pomocą silników, kołysani jednak wspomnianą wysoką falą, weszliśmy w główki Kołobrzegu koło 18-ej.  Tam czekał już na nas Henio na  „Tangaroa”, Staszek z Aldonką  na ich pięknym jachcie i parę łódek naszych szwedzkich przyjaciół.   Okazało się, że port był dość zapchany  i  bez pomocy Henia i Staszka mielibyśmy o wiele trudniej z „parkowaniem”.  Późnym wieczorem doszli jeszcze płynący inną trasą Jacek z Detą (skrót od Bernardety)na „Symfoni”, Tomek na „Jokerze” i Adaś na „Enigmie”.   W każdym razie dopiero następnego ranka, kiedy pozwalniały się miejsca, staneliśmy już tak jak chcieliśmy.    Acha!   Pär zakomunikował nam, że  Lasse dał sobie radę z przywróceniem do życia swojej „Venus”  i  płynie.   Będzie jutro.  

 

I to był 20 lipca – pierwszy dzień docelowy  REJSU .

 

„…. Szkoda, że Państwo tego nie …”  !   Łącznie 24 jachty, w większości w pełnej flagowej gali, kilka z potężnymi polskimi banderami symbolizującymi 100-lecie odzyskania niepodległości, każdy jednakże pod szwedzką oraz naszą, klubową banderą ….  no, widok imponujący.   Bodzia  na granicy wzruszenia.

Pierwszy dzień, po oficjalnym podniesieniu bandery klubowej i paru słowach otwierających naszą imprezę , a także po paru wywiadach dla telewizji (a co!)  mieliśmy spędzić na pokładzie starego szkunera „Ark”.   Pogoda jednak, jak zwykle …. .  Za bardzo wiało i falowało .   W grę mógł wchodzić  tylko silnik.   Zgodnie z sugestią szypra przełożyliśmy ten piątek na poniedziałek, zamieniając 3 na 4 dni w Kołobrzegu .    W miejsce „Arka”  zwiedzanie „miasta”, plaża i zajęcia w podgrupach.  Wieczorem  na kei „Keja” i inne bardziej i mniej cenzuralne „szanty”.

 

Kolejny dzień – sobota – inny sposób poruszania się po wodzie.  Spływ kajakami rzeką  Parsętą.   Dwa lata temu większość po takiej imprezie (wiosłowali wtedy ca 2,5 godziny)  odczuwała niedosyt  więc tym razem było dwa razy dłużej  z  tym,  że w połowie spływu były kiełbaski, chleb ze smalcem, ogóreczki i …. no, super.   I  jak każdy inny rozdział naszego rejsu, także i ten przyniósł nam nieprzewidziane momenty.     Parsęta  to dość bystra i kręta rzeka, w miejscach przy powalonych drzewach czy jakichś innych przeszkodach tworząca „ciekawe”, często wymagające szybkiej reakcji spiętrzenia i rzeczki w rzece.  Rzecz więc jasna, że momenty były ….  .  4 wywrotki.   8 wodniaków w wodzie.  A brzegi Parsęty to też nie żadna plaża  i  niektórzy  musieli przez ładnych 5-10 minut spływać w „zanurzeniu”   zanim udało się, oczywiście przy pomocy innych, znaleźć jakąś przerwę  w trzcinach i krzakach , żeby samemu się wyczołgać i wyciągnąć przytopione kajaki.   Wszystko dobiegło jednak miłego końca bez większych strat, nie licząc paru mokrych portfeli i  jednej kamerki  bo  telefony ratował kto mógł  więc tu solidarność zadziałała skutecznie.  Nie mogę też tutaj oprzeć się chęci pochwalenia się moją „kapitanową”.   Ona siedziała w kajaku po raz pierwszy w życiu !!!   Owszem, nie wiosłowała   ale za to sterowała.  Mną.  Naprawdę, byłem z niej bardzo dumny .  U innych też wzbudziła podziw.  A wieczorem przyjechał Marcin z Luciem.  I byli już z nami do końca rejsu.  Marcin chciał pokazać Luciowi  trochę Polski  ale on wolał z nami, na łódce, budząc miłe ciepełko w naszych sercach.   Pożegnaliśmy się w Świnoujściu.

 

Niedziela – 22 lipca  –  to dzień pucharów.   Regaty old-boyów na „jachtach”  klasy Optymist.   Hi,hi,hi.  Też miałem startować  ale się wycofałem ….  nie chciałem zabierać innym  szans, hi,hi,hi.   Jak sobie wyobraziłem mój trzeszczący krzyż w tej „szufladzie”  to …no,  właśnie.    Regaty wszakże odbyły się na akwenie portowym z zachowaniem  reguł, całej powagi i niezbędnej pompy.   Choć i tu radości było sporo.   Rzecz jasna, dostarczyli jej widzom „regatowcy” .   Puchar po raz kolejny przypadł  Jackowi.   Wywalczył go sobie w naprawdę ładnym stylu.   Ale brawa należały się wszystkim.   I były.

Po południu, z udziałem wice-wojewody, super grilowy fest.  Dużo  i  dobrego jedzonka, króciutkie mowy, śmiech i śpiew i najlepsza z możliwych atmosfera.    Dzień, jak zwykle, zakończony wieczornym kejowaniem.

 

Poniedziałek – ostatni wspólny dzień rejsu to pływanie na szkunerze „Ark”.   Sporo z nas posmakowało tego dwa lata temu  ale nie umniejszyło to obecnej przyjemności.  Znowu można było  poobcierać sobie dłonie twardymi, kolącymi linami i bez przykrości poparzyć sobie nimi nienawykły naskórek.   No i pogoda tym razem nie zawiodła.   Przepiękne słońce i wiatr.   Wieczór natomiast- ostatni wspólny ale, jak zwykle – na kei .

 

We wtorek rozjeżdżamy się .  Pojedyńczo i grupkowo.  My z Andreasem, Pärem i Lasse idziemy do Kamienia Pomorskiego.  Jacek i Adaś  stają w Dziwnowie, skąd następnego dnia już razem, popłyniemy do Świnoujścia na dwa dni i później dalej przez Sasnitz do domu. Nie licząc  bardzo silnego kołysania, kiedy w obrzydliwych rzutach i podrzutach ciskało nami na wszystkie strony  ze trzy-cztery godziny przed  Sasnitz, kiedy Deta, doświadczona żeglarka, probując pomóc ich pieskowi, Bosmanowi,  fatalnie sie potłukła, kiedy Bodzia znowu nie mogła dojść do kibelka, no, nie licząc tego wszystkiego, cała reszta to znowu powód do uśmiechu, satysfakcji i do układania planów na kolejny rejs.

 

Z żeglarskim podrowieniem,

 

Zawsze pomyślnych wiatrów, na wodzie i wszędzie gdzie indziej,

 

Paweł Hofman